Urodziłem się i wychowałem w Dżeskazganie, w Kazachstanie. Mama pochodziła z polskiej rodziny, z okolic Grodna. Nie było jednak klimatu dla kultywowania polskości (wręcz przeciwnie). W domu nie mówiło się więc po polsku i prócz kilku słów, nie znałem tego języka. Do Polski przyjechałem tuż po maturze. Na wakacje, do cioci mieszkającej w Tychach. Nigdy nie zamierzałem osiąść w tym kraju. Myśląc o wyrwaniu się z Kazachstanu, widziałem się raczej gdzieś dalej na Zachodzie, a nawet za oceanem. Podczas tamtych wakacji odezwała się jednak we mnie polska krew i zrozumiałem, że tu może być moje miejsce. Po powrocie do Kazachstanu jeszcze bardziej nabrałem przekonania, że powinienem związać się z Polską. I wkrótce znów byłem w Tychach.
Jestem jedynakiem. Wyrastałem w cieplarnianych warunkach stworzonych przede wszystkim przez babcię. Nie miałem pojęcia o trudach życia. W kazachskiej szkole dorasta się jednak szybko. To prawdziwa szkoła życia. O wszystko trzeba walczyć: o miejsce w ławce, w stołówce... Polska przestępczość to zaledwie 1/10 tego, co dzieje się tam. Gangi wchodzą do szkoły, zabierają dzieciom pieniądze przeznaczone na obiad, ściągają buty... A wąchanie klejów i dealerzy narkotyków to problem kazachskiej szkoły od 40 lat. W Polsce zaskoczył mnie spokój. Byłem zdumiony, że wychodzę na ulicę i nikt mnie nie atakuje, nie napada, nie muszę się bić. "Dlaczego tu tak spokojnie?", pytałem znajomych. Nie wiedzieli, o czym mówię. "Jak to spokojnie?", dziwili się. "Przecież są rozboje, napady". "Ale ja tego nie widzę", mówiłem. Bo w Kazachstanie o rozbojach się nie tylko słyszy. Rozboje widać. A zabójstwa są na porządku dziennym.Serce dla masażu.Od dziecka marzyłem o chirurgii. Chciałem być chirurgiem ortopedą. W liceum medycznym wybrałem specjalizację kształcącą masażystów. Dobrodziejstwo terapii manualnej poznałem sam na sobie, kiedy jako piętnastolatek, po intensywnych treningach aikido, zacząłem mieć problemy z kręgosłupem. Zrozumiałem, że jest to coś, co przynosi ulgę bez operacji i zakochałem się w tym zawodzie. Kiedy za własnoręcznie zarobione pieniądze (pracowałem w szpitalu na nocnych zmianach jako salowy i pielęgniarz) przyjechałem do Polski, zdarzyło mi się poprzez masaż przynieść ulgę kilku osobom. Pomyślałem wówczas, że to może być moje źródło utrzymania w tym kraju. Bo oczywiście nie przyjechałem tu jako repatriant. Nikt mi niczego nie zapewniał. Od początku musiałem liczyć tylko na siebie. Od razu wpadłem w taki wir pracy (pracowałem od ósmej do dwudziestej drugiej), że nie było szans na jakiekolwiek studia. W tym zawodzie zresztą o wiele bardziej od teorii liczą się praktyka i doświadczenie, w połączeniu z wiedzą o anatomii i zasadach biomechaniki, a to wyniosłem z liceum medycznego. Takie przedmioty jak biologia, chirurgia, choroby wewnętrzne, anatomia i pielęgniarstwo zdawało się obowiązkowo na maturze. W tym zawodzie, prócz fachowości, ważne jest i to, by prawdziwie kochać to, co się robi, kochać ludzi i znajdować przyjemność w przynoszeniu im ulgi. Dla mnie nie ma przerwy w pracy. Nawet w niedzielę. Terapia manualna to całe moje życie.
Milcz i pracuj Pacjenci przychodzą do gabinetu masażu nie tylko ze schorzeniami somatycznymi, ale i chorobami duszy. Chcą się wygadać. Słyszy się więc niejedno. Trzeba jednak umieć zachować dyskrecję. Nie bez kozery mówi się, że słowo jest srebrem, a milczenie - złotem. Przypomniał mi tę zasadę przede wszystkim Olek Karaczajew, masażysta Gorbaczowa i Jelcyna, mieszkający obecnie w Lesznie, gdzie prowadzi ośrodek terapii manualnej.